W podsumowaniu maja obiecałam, że przyjdę ze specjalnym postem, w którym opiszę mój ślub. Trochę to trwało, przyznam, ale wreszcie jestem!
Postanowiłam przedstawić Wam po kolei wszystko, co się działo przed i w trakcie, co byście zrozumieli, że zawsze coś może pójść nie tak, jak sobie zakładaliście, a i tak ten dzień okaże się najpiękniejszym w życiu. :)
Zacznijmy może od początku.
Ślub odbył się w sobotę 21-ego maja 2022 roku, lecz zanim do niego doszło w czwartek zaczęły pojawiać się pierwsze problemy. Wyszło na jaw, że kobietki, które odpowiadały za zamówienie ciasta zapomniały potwierdzić zamówienie online, przez co w piątek z rana moja cudowna mama biegała po mieście, szukając blach. Udało się!
Następie w piątek, kiedy pojechałam z narzeczonym do hurtowni po kwiaty, okazało się, że... uwaga! panie z hurtowni zapomniały złożyć zamówienie, choć dzwoniłam do nich z dwutygodniowym wyprzedzeniem. Ale jak to? - pytałam zbaraniała. Gdzie mój cudowny, wymarzony ruskus? Nie wyjdę, dopóki nie dostanę tych przeklętych badyli! Na szczęście Paniom udało się zwędzić po kilka paczek z różnych zamówień, a ja mój ruskus otrzymałam. :)
W piątek o 12 w południe mieliśmy się również udać do ostatniej spowiedzi do Kościoła, w którym spowiedź była zawsze. Od zawsze. I co się okazało? Wyjątkowo duża msza pogrzebowa - nie wpuścili nas. Po 15 pojechaliśmy więc do innego Kościoła, gdzie zawsze i od zawsze była spowiedź. I co? Akurat nie było. Zestresowani krążyliśmy po mieście, szukając spowiedzi. Udało się znaleźć w Kościele przy dworcu. Uff!
W międzyczasie (też piątek), czyli w trakcie zawożenia na salę napojów, elementów dekoracji, alkoholu oraz krążeniem po kościołach, zadzwonił świadek i oznajmił, że ma covida. Jest chory i z narzeczoną nie przyjadą. Poziom stresu wzrósł do maksymalnego, papieros poszedł w ruch. Na szczęście Oliwier szybko znalazł zastępstwo, które - swoją drogą - okazało się świetne!
Oczywiście, w piątek stroiliśmy też salę oraz kościół na ślub, więc poza zupą nie pamiętam, czy coś jeszcze zjadłam. Wymęczona padłam.
A w sobotę czułam totalny spokój. Chyba zbyt dużo emocji towarzyszyło mi dnia poprzedniego, dlatego jadąc na fryzurę oraz potem na makijaż poza lekkim niedowierzaniem, że to już, że za chwilę będę miała męża, że zmienię nazwisko, czułam się dobrze. Nawet pochmurna pogoda, a później deszcz zupełnie nie zmienił mojego nastroju. :)
Ślub odbył się w kameralnym kościółku, gdzie idealnie zmieściło się 50 zaproszonych gości. Myślałam, że się będę mega denerwować, czując podniosłość momentu, ale w rzeczywistości... nic. Zero stresu. Jakby to było idealne miejsce, w jakim powinnam się znaleźć. Tata prowadził mnie do ołtarza, a potem nim się obejrzałam już wychodziliśmy z kościoła jako mąż i żona.
Po życzeniach goście pojechali na salę autokarem, a my ze świadkami śmignęliśmy autkiem. Wspomnę, że cały czas lało. Ale co z tego!
Wesele odbyło się w stodole, czyli w ogóle cały styl wesela był iście rustykalny. Gdy podjechaliśmy na miejsce, zostaliśmy przywitani chlebem i wódką (stłukliśmy kieliszki na szczęście), ale zaaferowani i zestresowani (jedyny stres w ciągu dnia) nadchodzącym wielkimi krokami pierwszym tańcem, zapomnieliśmy, że przecież Pan Młody powinien przenieść Pannę Młodą przez próg. :)
Po obiedzie nadszedł czas na pierwszy taniec. Układ wymyśliliśmy sami i był to swego rodzaju mix. Najpierw powoli, romantycznie sunęliśmy do dźwięków Elvisa Presleya i jego Cant't help falling in love, by pod koniec kompletnie zmienić nastrój na Ricka Astleya. Never gonna give you up było szybkie, a my zmałpowaliśmy po nim ruchy. Powiem tyle: udało nam się zaskoczyć gości!
Wtedy też nadszedł moment na prędką sesję ślubną. I to był jedyny czas, kiedy akurat w ciągu dnia wyszło słońce. Serio. Nie żartuję. Jakby specjalnie dla nas. Co nie zmienia faktu, że na dworze okropnie wiało, a ja w swojej sukience myślałam, że zamarznę. Poszło szybko i efektywnie, za co ukłony należą się do najlepszego fotografa świata. :)
Reszta wesela poszła z górki. Tańce, picie, śmiechy, zabawy, rozmowy, jedzenie i jeszcze więcej tańców. DJ dał z siebie wszystko, a i goście nie siedzieli ciągle przy stołach, a bawili się na parkiecie. Powiem wam, że wesele uważam za ogromnie udane, mimo że w trakcie oczepin nagle... zgasło światło. Muzyka przestała grać. Okazało się, że nieopodal była burza i wyłączyło nam prąd! Dobrze, że na stołach w ramach dekoracji poustawiałam dużo świeczek, co dało specyficzny klimat. A goście myśleli, że to zaplanowane! Zwłaszcza że narzeczony świadkowej wstał i zaczął śpiewać przyśpiewki.
Poszłam szybko do właścicielki sali z pytaniem Co się dzieje? Okazało się, że przez cały dzień mieli awarię prądu, a gotowali po szkołach i piekarniach, żeby się wyrobić. Nie chcieli nam mówić, żeby niepotrzebnie nas nie stresować (za co byłam okropnie wdzięczna, bo już tego chyba bym nie przeżyła).
Nim przyśpiewka dobrnęła do końca, wrócił prąd. Zabawa została wznowiona. Potem znów tańce, zabawy, śpiewy, jedzenie, aż przyszedł tort. Był pyszny. Serio. :)
Wesele trwało do 3-4 w nocy. Myślałam, że nogi mi z tyłka wyjdą, a ze zmęczenia i nadmiaru wrażeń nie mogłam zasnąć. Było pięknie. Najpiękniej.
Następnego dnia poprawiny odbyły się już w moim rodzinnym domu, ale powiedzieć, że należały do spokojnych, to kłamstwo. Też tańczyliśmy, też jedliśmy po sam kurek, a do tego alkohol lał się strumieniami.
Na zakończenie, o ile ktoś tutaj dobrnął, powiem, że mimo naprawdę wielu przeszkód udało nam się przeżyć najcudowniejsze chwile. Dlaczego? Bo z najbliższymi ludźmi. Bo mieliśmy siebie nawzajem, choć była nerwówka jak ja cię nie mogę. Cudownie było słyszeć, że goście świetnie się bawili i że nikt nie wrócił do domu głodny! Ani trzeźwy. :) Poza tym kościół, sala oraz ludzie zaangażowani w pomoc przy organizacji spisali się na medal.
I niczego, ale serio niczego bym nie zmieniała. <3
*wszystkie zdjęcia: Michał Markowski