Dorcia wydaje się zadowolona z efektu sierpniowego czytelnictwa swojej Pańci. :P
Wakacje powoli dobiegają ku końcowi, co dla niektórych jest przekleństwem, a dla innych - błogosławieństwem. Kiedy jeszcze chodziłam do szkoły bądź studiowałam, zdecydowanie należałam do pierwszej grupy. Czas laby się kończył, trzeba było powrócić do szarej rzeczywistości. Do książek, których nie chciało się czytać, czy egzaminów, których zdanie przyprawiało o migrenę. Na szczęście jeszcze dwa dni wolnego przed Wami (albo miesiąc :P).

W sierpniu przeczytałam o jedną książkę więcej niż w pierwszym miesiącu wakacji, czyli 7 książek wpadło na moje konto. Dało mi to łącznie 3016 stron, ergo 498 stron więcej niż w lipcu. Mówiłam, że zamierzałam nadrobić utracone kartki! 

Na zdjęciu brakuje dwóch książek, więc niech Was nie zdziwią moje wcześniejsze słowa. Wcale się nie walnęłam przy obliczeniach. Aż takim głąbem matematycznym nie jestem. :)

Co przeczytałam?


Te wiedźmy nie płoną Isabel Sterling były pierwszą książką sierpnia (recenzja) - przeczytana w ramach Wiedźmiego BookTouru poszła dalej w Polskę
Man size Daniela Wołyńca (recenzja) to niesztampowa pozycja o nietuzinkowym temacie
→ niesamowite kryminały Przemysława Piorowskiego, czyli Piętno (recenzja - brak na zdjęciu, bo pożyczona koleżance) oraz Sfora (recenzja)
→ romans z nutkami fantastyki - Obrońcę nocy Agnieszki Lingas-Łoniewskiej (recenzja)
→ prequel Igrzysk Śmierci, czyli Balladę ptaków i wężów Suzanne Collins (recenzja) - najlepsza książka miesiąca
oraz
→ dodatek do serii Selekcja Kiery Cass - Książę i gwardzista (recenzja wkrótce).

Na Pomistrzowsku w sierpniu pojawiły się także dwa posty okołoksiążkowe. VII odsłona serii dyskusyjnej, czyli Trochę o wydawnictwach vanity (post), która cieszyła się sporym zainteresowaniem z Waszej strony. Głównie ze względu na przytoczoną historię autora współpracującego bezpośrednio z takim wydawnictwem. Chętnych zapraszam do dyskusji! 
Pojawiła się również krótka notka o Wydawnictwie Pierwszym, czyli kolejny post z cyklu Wydawnictwa na Czynniki Pierwsze (klik).

Ważnym wydarzeniem w życiu Pomistrzowsku w sierpniu była zmiana logo! Jego autorowi, Kacprowi Górskiemu, bardzo dziękuję! ;)

Jak widać, sierpień upłynął mi głównie na czytaniu. A jak wyglądał u Was? Ile książek pochłonęliście? Pochwalcie się swoimi wynikami w komentarzach. :)


Igrzyska Śmierci Suzanne Collins to jedna z tych serii, które zna niemal każdy. Jeśli nie książki, to przynajmniej filmy. Jako fanka świata Panem, dystryktów oraz Katniss Everdeen nie mogłam przejść obojętnie obok świeżutkiego, pachnącego jeszcze drukarnią prequela. Ballada ptaków i węży to historia stworzona specjalnie ku czci Coriolanusa Snowa, odgrywającego w trylogii główne skrzypce jako czarny charakter; prezydenta Panem, za panowania którego rewolucja osiągnęła szczyt.

Kto więc nie chciałby wejść w głowę jednego z najbardziej brutalnych postaci Igrzysk Śmierci? W głowę mistrza knucia i manipulowania ludzką naturą? Tych chętnych zapraszam do przeczytania dalszej recenzji, a tych mniej chętnych przynajmniej do rzucenia okiem. :)

W Balladzie... poznajemy Coriolanusa Snowa jako osiemnastoletniego młodzieńca, który po I wojnie dystryktów z Kapitolem (zrównano wówczas z ziemią Dystrykt 13) próbuje odzyskać odebrany jego rodzinie status społeczny. Zgrywa bogacza, nosząc stare - choć nieco przerobione i ulepszone - koszule po ojcu, a tak naprawdę ledwo wiąże koniec z końcem. Mieszka w starym apartamencie należnym do rodziny wraz z kuzynką Tigris oraz Panibabką, a jedyne, o czym marzy, to powrót na wyżyny drabiny społecznej, oraz znalezienie zadowalającej, ważnej pracy. 

Jedynym sposobem, który pozwoli Coriolanusowi na spełnienie marzeń, są zbliżające się 10. Głodowe Igrzyska - po raz pierwszy w dziejach trybuci z dystryktów dostaną opiekunów wiodących. Wspomnianymi opiekunami są przyszli absolwenci Akademii, czyli najbardziej elitarnej placówki naukowej w Kapitolu. Snow zostaje jednym z mentorów, lecz przypisany trybut bardzo różni się od wyobrażeń Corio. Dostaje kruchą dziewczynę z Dwunastego Dystryktu, z którą szansa na wygraną spada niemal do zera, podobnie jak szansa na lepszy status życia.

Lucy Gray Bird to dziewczyna, która wstrząśnie światem Coriolanusa już od samego początku: od momentu, gdy na wizji wrzuci za kołnierz znienawidzonej koleżanki jadowitego węża i zaśpiewa uroczą piosenkę, zdobywając tym samym poparcie publiczności.

I choć Głodowe Igrzyska zapewniają ogromną rozrywkę, ich przesłanie opiera się na przestrodze. O tym jednak Snow będzie musiał przekonać się samodzielnie. Najpierw jako mentor, a potem jako Strażnik Pokoju.

Ballada ptaków i węży pozwoli lepiej dostrzec pisarski kunszt Suzanne Collins. Dosadna narracja,  jej dynamiczne prowadzenie poprzetykane melancholijnymi fragmentami pozwolą wczuć się w historię pełną strachu i nadziei. Pełno zwrotów akcji, szczególnie te podczas walk atrybutów na arenie gwarantują niezdolność do oderwania się od lektury.

Emocje, które pojawiają się podczas czytania, wywołują kompletnie mieszane uczucia. Podobnie jak sama postać Coriolanusa. Znamy go wszakże z trylogii jako tego złego, a tutaj Collins pokazuje go z całkiem innej strony. Poznajemy motywy kierujące Snowem, wydarzenia oraz osoby, przez które został najgroźniejszym prezydentem Panem. Przemiana, jaką się w nim dokonała, została doskonale opisana, co momentami chwytało za serce.

Mniej podobało mi się nieco otwarte zakończenie, ale tak szczerze mówiąc, ta niewiadoma była trochę spodziewana. Całą historię autorka przepełniła ukrytymi znaczeniami oraz symbolami, zwłaszcza odnoszącymi się do wojny, nadziei, władzy i pokoju oraz walki o wolność.

Balladę ptaków i węży zdecydowanie polecam. To wspaniała historia przepełniona ogromem emocji, która idealnie pokazuje, jak poczucie władzy, pieniądze i kłamliwi ludzie potrafią wpłynąć na jednostki podatne i słabe. Opowieść o niszczeniu nadziei oraz wypełznięciu na wierzch brutalnej strony z człowieka. Ballada... udowadnia, że bez kontroli w ludzkości budzą się najgorsze zachowania.

9/10

Ballada ptaków i węży
Suzanne Collins
Wydawnictwo Media Rodzina
Poznań 2020
Stron: 544

Agnieszka Lingas-Łoniewska to autorka romansów znana wśród polskich czytelników (częściej czytelniczek), której lekkie pióro i interesujące podejście do niektórych tematów osobiście bardzo lubię. Parę miesięcy temu przeczytałam Bez pożegnania (recenzja) i kiedy pojawiła się okazja, postanowiłam sięgnąć po kolejną książkę autorki. Tym razem wybór padł na Obrońcę nocy - romans z elementami fantastycznymi.

Melissa Mallory to dziennikarka śledcza oraz pisarka aspirująca do wzniesienia się na wyżyny bestsellerów, a także główna bohaterka powieści. Kobieta po przejściach nie daje sobie w kaszę dmuchać i twardo stąpa po ziemi, a jej cięty języczek to stały towarzysz. Dlatego bardzo nie podoba jej się nowy właściciel gazety, w której pracuje. James Maserati nie dość, że wygląda na gbura, to jeszcze zachowuje się, jakby pozjadał wszystkie rozumy. Najbardziej jednak Melissę denerwuje w momencie, gdy postanawia odebrać jej temat, w jakim siedzi od dłuższego czasu. 

W mieście pojawił się nowy narkotyk, początkowo powodujący euforię, lecz silnie uzależniający i dosłownie wyniszczający organizm. Zaledwie garstka ludzi potrafi przeżyć po zażyciu dragu, co i tak wymaga długotrwałego leczenia oraz odwyku. Melissa próbuje dojść do osób odpowiadających za dystrybucje, lecz prowadzone na własną rękę śledztwo coraz mocniej się komplikuje.

Poza narkotykiem spustoszenie w Los Angeles sieje Nocny Łowca - samozwańczy superbohater łapiący przestępców niemal ze stuprocentową skutecznością. Wykonuje robotę policji, przez co każdy glina marzy o złapaniu człowieka w pelerynie buszującego po ulicach. Losy Melissy, Maseratiego, Nocnego Łowcy oraz Thomasa (byłego męża Melissy) nierozerwalnie się splotą, a skutki zabójczego narkotyku jedynie mocniej zacieśnią powstałe więzy. A między stronicami rozpocznie się gorący romans, jakiego świat do tej pory nie widział.

Obrońca nocy jest książką idealnie pasującą do stylu pisania Agnieszki Lingas-Łoniewskiej. Przyjemna, prosta, zaskakująca, ale też nieco schematyczna oraz mało oryginalna. Podczas czytania nie mogłam przestać myśleć, że to, co się wydarzyło, czytałam setki razy. W kobiecie z trudną przeszłością zakochuje się bogaty (swoją drogą, czy zawsze wszystkie męskie, główne sylwetki muszą być bogate? Na biednych kobiety nie lecą, czy jak?) mężczyzna, szef wszystkich szefów, oraz superbohater, a ona nie może się zdecydować między jednym a drugim. Nie zmienia to jednak faktu, że autorka wykreowała bohaterów z krwi i kości, a ich wewnętrzne przemiany doskonale wgrały się w wątek główny. 

Motyw narkotyku świetnie urozmaicił typowy romantyczny trójkącik. Każdy fragment czytałam z zapartym tchem, chcąc poznać więcej szczegółów dotyczących działania czy prób połączenia osób odpowiedzialnych z rozpuszczaniem dragu po mieście. 

Przeszkadzało mi z kolei przeskakiwanie między typami narracji. Raz patrzyło się z perspektywy trzecioosobowej, a raz - pierwszoosobowej, co nieco mąciło. Nie przepadam za podobnym zabiegiem, nierzadko psującym budującą się cegiełka po cegiełce atmosferę.

Klimat Obrońcy nocy jednak porwał mnie na tyle, że oderwałam się od książki dopiero po dobrnięciu do końca. Czytało się szybko, a każde słowo zostawało pożerane wzrokiem. Niesamowicie wciągająca historia idealna na spokojny wieczór z lampką wina i nastrojową muzyką - o repertuar idealnie pasujący do rozdziału zadbała autorka, za co wielki plus.

Podsumowując, Obrońca nocy to powieść pełna romantycznych uniesień poprzetykanych nieco brutalniejszymi fragmentami, niosącymi urozmaicenie oraz dodającemu wiele do utworzenia specyficznej, wytrawnej atmosfery. Książka skierowana głównie do kobiet, które mają ochotę poczytać o przystojnych superbohaterach ratujących z opresji, a także zamierzających odkryć drugą twarz mężczyzny (i nie chodzi tu wyłącznie o ściągnięcie maski). 

6/10

Obrońca nocy
Agnieszka Lingas-Łoniewska
Wydawnictwo Burda Książki
Warszawa 2020
Stron: 350


Za możliwość przeczytania dziękuję Wydawnictwu:

P.S. Jak widzisz, drogi Ejotku, podniosłam rzuconą rękawicę i przeczytałam kolejną książkę Agnieszki Lingas-Łoniewskiej. Dzięki za nominację. :)

Pod jedną z ostatnich recenzji miałam możliwość poznać nowe pojęcie dzięki dziewczynom: Aleksandrze (Szara Kawiarenka - klik) i Ken G. (Kotek książkowy - klik). Dotyczyło ono wydawnictw typu vanity. Zainteresowana postanowiłam rozwinąć temat, nieco poczytać, a później stwierdziłam, że najlepiej wciągnąć Was w dyskusję - wtedy wnioski przychodzą same wraz z Waszymi odpowiedziami. :)

W ramach wyjaśnienia vanity publishing to forma wydania własnej książki, w której firmy drukarskie zapewniają skład techniczny, projekt graficzny wnętrza książki oraz okładki, druk, nadanie numeru ISBN oraz wysyłkę egzemplarzy obowiązkowych do Biblioteki Narodowej. W tym sposobie samopublikowania to autor pokrywa wszystkie koszty.

Skoro już mniej-więcej wiecie, o co chodzi, bez przedłużania...

VII ODSŁONĘ SERII DYSKUSYJNEJ,
CZYLI TROCHĘ O WYDAWNICTWACH TYPU VANITY


Istnienie tego typu wydawnictw jest w Polsce strasznie krytykowane, co zarazem jestem w stanie zrozumieć i co mnie trochę burzy. Nie oszukujmy się: wydanie książki to czynność często wręcz niemożliwa bez znajomości, popularnego nazwiska czy właśnie pieniędzy. Ilość propozycji, które otrzymują wydawnictwa, jest tak duża, że przekopanie się i wyłowienie tych najlepszych zajmuje często ogrom czasu, a i wybierane są te nieporównywalne, oryginalne oraz przez tematykę/styl/pomysł pozwalające wydawnictwu zarobić. A jak wiadomo, zawsze znajdzie się ktoś lepszy: książka będzie miała ciekawszą fabułę czy nawet bardziej prawdziwych bohaterów. 

Z tego względu autorzy decydują się na publikację swoich wypocin u wydawnictw, które jedyne, czego od nich chcą, to pieniądze. Załatwią wszystko: od okładki, przez wydruk egzemplarzy, po korektę (często po łebkach, ale zawsze korektę). Może nawet coś popromują, jak zapłaci się więcej? I wcale się nie dziwię, że autorzy wolą zapłacić i mieć spokój. Chcą uniknąć stresu związanego z oczekiwaniem, brakiem odpowiedzi czy często z odrzuceniem propozycji. Tutaj mają pewność, mogą zabłysnąć w świecie autorów z własną książką.

I wtedy zaczynają się tworzyć problemy. Zauważyłam, że ludzie często podchodzą bardzo negatywnie do takich książek, nie czytają ich z założenia, bo nie zamierzają przykładać się do dania zarobić wydawnictwu. Trzeba jednak pamiętać, że wydawnictwo już na książce zarobiło, a my, decydując się na nieczytanie, przeszkadzamy jedynie autorowi. A może historia jest naprawdę interesująca? A może ten autor pisze rewelacyjnie i warto go zauważyć, i dać szansę? Tu musicie sami się zastanowić, czy życie uprzedzeniami to dobry wybór. Wszak nie kupując książek od wydawnictw typu vanity, nie sprawimy, że przestanie ono funkcjonować. :)

Gorzej, jeśli książka autora okaże się totalną chałą, a my wydaliśmy tylko niepotrzebnie pieniądze. Wtedy rozumiem, że można się zirytować, choć to mało powiedziane, bo poza zmarnowaną forsą straciło się też czas...

Tyle w temacie, jeśli chodzi o moje przemyślenia, ale to jeszcze nie koniec odcinka!

W dzisiejszej odsłonie mam dla Was niespodziankę w postaci głębszego rozwinięcia tematu. Skontaktowała się ze mną osoba bezpośrednio współpracująca z wydawnictwem typu vanity, która postanowiła podzielić się własnymi przeżyciami związanymi z publikacją w takim wydawnictwie. Przez wiążącą umowę osoba ta musi pozostać anonimową, dlatego nazwijmy ją Autorem. :)


Autor bardzo dokładnie przedstawił, jak wygląda współpraca z wydawnictwem typu vanity, najbardziej jednak zaskoczyły mnie kwestie związane z pozyskiwaniem autorów.
Zaczyna się od tego, że wysyłają maila z pozytywną odpowiedzią na zgłoszenie książki, piszą, że książka jest intrygująca/ciekawa/oryginalna i że chętnie ją wydadzą, ale ze względu na trudną sytuację na rynku książki, zwłaszcza w przypadku debiutujących i nieznanych autorów potrzebne jest dofinansowanie ze strony autora. To nawet nie są oryginalne maile, ale szablony, w które wpisuje się kolejne tytuły i nazwiska, ewentualnie dorzucając 2-3 zdania, tłumaczące dlaczego książka im się spodobała - wiem o tym, ponieważ dwóch moich znajomych także do nich pisało i dostali praktycznie identyczne odpowiedzi - pokrywały się w 90 % z tym, co dostałem ja.
Spodziewaliście się takiego obrotu sprawy? Bo ja nie. Myślałam, że wydawnictwa przynajmniej na początku stwarzają swego rodzaju pozory, dyskutując z domniemanym autorem, a nie lecą po bandzie. Jak już uda im się przekabacić autora na swoją stronę, jak już umowa zostanie podpisana, wtedy nadchodzi czas na redakcję i korektę.

Tutaj, z tego, co pisze Autor, wypadło całkiem nieźle. Dotyczy to jednak konkretnego wydawnictwa, w którym wydawał książkę - inne mogą podchodzić do redakcji nieco gorzej.
[...] w kwestiach redakcji i samego wydania sprawa wygląda nieco lepiej. Z redakcji w ogóle jestem dość zadowolony, ponieważ pan, z którym współpracowałem był rzeczowym i miłym profesjonalistą i szło to całkiem dobrze - na kilka kwestii zwrócił mi uwagę, zasugerował parę rozwiązań i poprawek - niektóre były lepsze od moich pomysłów, więc chętnie na nie przystałem. Każda sugestia i wersja redakcji (było ich chyba 8) były do mnie przesyłana i wszystko było ze mną konsultowane - nic nie mogło się odbyć bez mojego zatwierdzenia, więc pod tym względem jestem raczej zadowolony.
W trakcie pracy nad książką kontakt z wydawcą był bardzo dobry, żeby nie powiedzieć, że świetny. Odpisywali na każdego maila, odbierali telefony, etc. Kontakt urwał się w dzień premiery. Autor spodziewał się przynajmniej paru wzmianek, a tutaj cisza jak makiem zasiał. Kiedy dzwonił i dopytywał, to zbywano go, że tak powinno być... A przecież na etapie pozyskiwania autora składano tyle obietnic...
Wydawca chwali się, że współpracuje z kilkuset blogerami i recenzentami, że korzysta z najlepszych hurtowni i dystrybutorów, że książka będzie dostępna w Empikach i innych znanych księgarniach, że promuje wydane przez siebie książki w mainstreamowych mediach - wszystko to jest kompletna ściema. A raczej bardzo umiejętne niedopowiedzenie - owszem, współpracują z kilkuset blogerami, ale książkę wyślą do 6-7, z których nie wiadomo, czy ktokolwiek ją ostatecznie zrecenzuje
Brak reakcji ze strony możliwych czytelników podkopuje podwaliny wiary w siebie autorów, szczególnie tych debiutujących. Boją się, że książka okazała się klapą, bo to wręcz niemożliwe, by po ponad pół roku nie było żadnego odzewu. Promocja więc wygląda tak, jak bardzo autorowi będzie zależeć i jak mocno będzie próbował dogadać się z recenzentami na własną rękę.

Najbardziej zaskoczył mnie jeden wniosek Autora:
I teraz dochodzę do istoty oszustwa - wydawnictwa typu vanity nie są drukarniami [...] to nawet coś jeszcze gorszego - to jest pośrednik pomiędzy autorem a drukarnią. Bo jeśli dokona Pani obliczeń, szybko się okaże, że gdyby sama Pani zatrudniła redaktora, korektora, zaprojektowała swoją okładkę i zleciła wydrukowanie 300-400 egzemplarzy jakieś drukarni, zapewne zapłaciłaby Pani o połowę mniej, niż wyszło to Pani za pośrednictwem wydawnictwa. Ich ceny zależą od ilości stron - w przypadku książek o średniej objętości (350-400 stron) zapewne jest to ok. 7-8 tysięcy złotych.
A po nim dość mocne słowa:
[...] gdybym miał dzisiejszą wiedzą, raczej nie wydałbym tej książki u nich [wydawnictwo typu vanity]. I wątpię, abym kiedykolwiek się jeszcze na taki układ zdecydował - wolę już nie wydać książki wcale lub puścić ją za darmo w internecie, niż tracić nerwy i zdrowie na szarpaninę z ludźmi, którzy nie grają ze mną w otwarte karty, ale zamiast tego ściemniają i mają mnie wiadomo gdzie.
[...] z tego co wiem, 90 % przypadków wygląda tak jak mój i zdecydowana większość autorów, którzy decydują się na współpracę z vanitami jest finalnie rozczarowana - pakują w wydanie swojej książki mniejsze, lub większe pieniądze, mamieni obietnicą profesjonalnej promocji i pomocy w zaistnieniu na rynku, a zamiast tego zostają zostawieni na lodzie i jeśli sami czegoś nie zrobią, pieniądze okażą się wyrzucone w błoto.

Co sądzicie o takich wydawnictwach? A o autorach decydujących się na publikowanie książki za kasę? Sięgacie po egzemplarze powstałe drogą vanity publishing? Zaskoczyły Was słowa Autora?


Pióra w dłoń (a raczej klawiatury), piszcie śmiało, dzielcie się, rozmyślajcie i pamiętajcie o regulaminowych trzech zdaniach! :)


*Wikipedia

Przemysław Piotrowski wysoko postawił poprzeczkę po swoim Piętnie, dlatego do Sfory podchodziłam z lekką dozą rezerwy. Bałam się, że cudowny, brutalno-krwawy klimat zmaleje, a autor już niczym nie będzie mnie w stanie zaskoczyć. Na szczęście cholernie się pomyliłam, bo to, co czytelnik otrzymuje w Sforze, jest jeszcze mocniejsze oraz obrzydliwsze, a przez to prawie doskonałe.

Igor Brudny po rozwiązaniu sprawy mordercy z Nietkowa i jako-takim pogodzeniu się z przeszłością wraca do Warszawy. Tam jednak nie może pozbyć się dziwnych myśli, że temat nie został całkowicie zamknięty. Kiedy więc tylko nadarza się okazja, wraca do Zielonej Góry. 

Wspomnianą okazją staje się znalezienie wygryzionej ludzkiej ręki, a później ciała zakonnicy Teresy - wyjedzonego od środka i to nie tylko przez sforę wilków, grasującą po lesie. Ręka jednak nie należy do zamordowanej, co może oznaczać albo kolejne zwłoki, albo prawie zwłoki, bo po utracie kończyny w tak brutalny sposób (oderwanie od ciała) bez pomocy lekarza szanse na przeżycie spadają niemal do zera. Ponadto po mieście i okolicznych wsiach zaczynają krążyć pogłoski o wilkołaku atakującym ofiary, w co ciężko uwierzyć, szczególnie śledczym prowadzącym sprawę.

Tym razem inspektor Romuald Czarnecki również zostaje głównodowodzącym, chociaż kolejne zwłoki, kręcenie się wokół własnego, że tak napiszę, ogona, kluczenie między poszlakami i ciągłe plotki o nadnaturalnym wilkołaku nie pomagają mu w budowaniu pewności siebie. Czarneckiego dopadają wątpliwości, które w zawodzie śledczego zwykle przynoszą więcej nieszczęścia niż pomocy. 

Brudny poznaje coraz mroczniejsze sekrety siostry Gwidony (zakonnicy zajmującej się domem sierot w czasie, kiedy mieszkał tam Brudny), a pojawiająca się wściekłość koniecznie musi znaleźć swe ujście. Czarnecki szuka nie tylko mordercy, ale próbuje też za wszelką cenę sprawić, żeby żaden przeciek nie trafił do mediów. Bo teza, że wilkołak krąży po Zielonej Górze, raczej nie znajdzie zbyt wielu aprobujących i wzbudzi jedynie śmiech. Prawda o kanibalu w stanie morderczej furii, zjadającego ofiary na żywca wywoła z kolei ogromną panikę oraz strach. Choć czy nie lepiej wiedzieć, że chodząc po lesie można zostać pożartym?

W Sforze zostaniecie przygnieceni atmosferą i zbudowanym przez autora klimatem. Podczas czytania towarzyszy ciągły strach, niepewność oraz przede wszystkim poczucie obrzydzenia, co w tego typu lekturach jest największą zaletą. 

Popełniający błędy, nieidealni bohaterowie z mnóstwem wad dodadzą powieści realizmu, bo jak wiadomo, nie istnieją ludzie nieomylni. Niesamowicie podobało mi się, jak śledczy kręcili się w kółko, często nie wiedząc, jakiej poszlaki się chwycić, by rozwiązać sprawę. Dzięki temu zabiegowi czytelnik też był jak ślepiec błąkający się po nieznanym terenie. Urzekła mnie również przemiana wewnętrzna, która dopadła Brudnego po wydarzeniach z Piętna

Całą akcję oraz zakończenie dopięto na ostatni guzik. I chociaż udało mi się trafić z przypuszczeniami odnośnie tożsamości kanibala-wilkołaka, to genialność intrygi sprawiła, że moje "dokonanie" nie miało większego znaczenia. Bo choćbym połapała się nawet po paru pierwszych rozdziałach (co brzmi niemożliwie) i tak nie zaprzestałabym czytać. Uwierzcie mi, że jak tylko wpadniecie w wir wydarzeń, ciężko będzie się oderwać. 

W kilku słowach podsumowania. Sfora to wysokich lotów kryminał, który polecam z całego serca.  Mocno mroczny klimat, intrygująca sprawa, odkrywanie koszmarów przeszłości, kontrowersyjne wątki (księża pedofile, zakonnice sprzedające ciała wychowanków w celu zarobku) są zaledwie wierzchołkiem góry lodowej. Obok książek Piotrowskiego nie powinno się przejść obojętnie, dlatego jeśli będziecie mieli okazję, zdecydowanie sięgnijcie. Nie pożałujecie - Pomistrzowsku daje swoją gwarancję jakości. :) 

9/10

Sfora
Przemysław Piotrowski
Wydawnictwo Czarna Owca
Warszawa 2020
Stron: 536

PiętnoCherub


Za możliwość przeczytania serdecznie dziękuję



Pierwsze, co rzuca się w oczy, gdy patrzy się na Piętno Przemysława Piotrowskiego to przerażająco drastyczna okładka, której widok zapiera dech i zapada w pamięć. Drugą rzeczą jest opis, z jakiego jasno wynika, z czym czytelnik będzie miał do czynienia w środku. Oba te punkty sprawiły, że sięgnęłam po książkę z wielką chęcią i wiecie co? Wpadłam w czarną toń fabuły gęstej i trującej, zupełnie jak klimat powieści.

Zacznijmy jednak od początku.

Igor Brudny pracuje na stanowisku komisarza w stołecznej komendzie w Warszawie. To pieruńsko dobry glina z moralnymi zasadami oraz brutalną przeszłością, którą każdego kolejnego dnia stara się wymazać. Co więc sprawia, że nagle rzuca wszystko w cholerę i na łeb na szyję jedzie do Zielonej Góry, miasta, w którym się wychował. A raczej próbował przeżyć, nim ukończył pełnoletniość. Mordercą buszującym po zielonogórskich uliczkach okrzyknięto człowieka z łudząco podobną do Brudnego twarzą, jakby byli... bliźniakami. Problem polega na tym, że Brudny nie miał pojęcia o istnieniu brata.

W Zielonej Górze stare demony wracają, podobnie jak cień - niemal nierealna postać siejąca niegdyś postrach w snach głównego bohatera. Koszmary zdają się urzeczywistniać, okropnie przerażając Brudnego, co jednak go nie powstrzymuje. Za wszelką cenę zamierza dokopać się do prawdy, co uda mu się, gdy złapie seryjnego mordercę, gdy złapie... brata? Podczas osobistego śledztwa poznaje inspektora Romualda Czarneckiego, wyjątkowo sprytnego i inteligentnego gliniarza, który wraz z wyselekcjonowanym zespołem bada sprawę. Pytanie brzmi, czy można zaufać nawet komuś, kogo zna się przez większość życia?

Atmosfera, atmosfera i jeszcze raz: genialna atmosfera. Piętno to książka, która czyta się sama i której każdy kolejny rozdział zmusza do zwiększenia tempa. Niedopowiedzenia używane przez autora idealnie wgrywają się w sendo powieści, tworząc niewyobrażalny wręcz klimat pełen grozy. Powieść zajeżdża obrzydliwą brutalnością, momentami bestialstwem, co z kolei wywołuje gęsią skórę. Podczas czytania poczucie bezpieczeństwa odbiega w siną dal i aż do zakończenia czytelnik zostaje zawieszony w niepewności. Chociaż nie... Po ostatniej stronie owa niepewność osiąga apogeum.

Realistyczni bohaterowie ze skóry i kości (czasami bez skóry i narządów wewnętrznych, ale z kośćmi) tworzą niesamowitą opowieść. Tutaj każdy ma coś na sumieniu, a przeszłość to skarb strzeżony pod kluczem i zakopany głęboko w odmętach pamięci, gdzie dostać może się wyłącznie właściciel. Kiedy czytelnik odkrywa kolejne karty to tak, jakby wpadł w nowe, świeże i nieznane do tej pory mniejsze historie. 

Z przykrością przyznam, że jako-tako domyśliłam się wyjaśnienia sprawy, a mordercę udało mi się rozpracować przed czasem. No, może nie do końca, bo jednak ciągle czułam swego rodzaju wątpliwości, czy oby na pewno mam rację. Narracja została jednak poprowadzona w tak niesamowity sposób, przez co rozszyfrowane rozwiązanie traktowałam z przymrużeniem oka. Autor wspaniale przygotował się do ostatecznej sceny, za którą należą mu się gromkie brawa. 

Dawno nie czytałam równie porywającego kryminału, jakim jest Piętno. Pierwsza część o Igorze Brudnym to niesamowita historia, wciągająca, oryginalna oraz przerażająco klimatyczna. Piętno polecam wielbicielom brutalnych powieści, jak i laikom stroniącym od gatunku. W książce każdy znajdzie coś dla siebie i nie widzę możliwości, by się komuś nie spodobała. Tutaj koszmary stają się rzeczywistością, nawet te najbardziej nierealistyczne, dlatego warto zapamiętać: od przeszłości się nie ucieknie.

8/10


Piętno
Przemysław Piotrowski
Wydawnictwo Czarna Owca
Warszawa 2020
Stron: 464



Za możliwość przeczytania bardzo dziękuję

Trafiłam chyba na najbardziej kontrowersyjne wydawnictwo, na jakie można trafić. Sami sobie zaprzeczają i choć lubią wydawać książki i czytać, to zwykle im się nie chce i nie mają czasu. A przynajmniej tak o sobie piszą. Nieźle, co? Dobra reklama. :)



Parę słów o + co wydają

Z tego, co piszą o sobie na stronie, są małym wydawnictwem i zamierzają nim pozostać. Godne poszanowania. Wydawnictwo Pierwsze nie uczestniczy w wyścigu szczurów, a wydają tylko to, co im się spodoba. Zwykle są bałaganiarscy i nieuporządkowani, ale jeśli ktoś zamierza kupić książkę robią się sumienni i uporządkowani. Wszak pieniążki z jednej książki przeznaczą na wydanie drugiej. Sprytne, prawda? :)


Przykładowe książki

Wydawnictwo Pierwsze wydaje książki dla dzieci i dla wszystkich. Oto cztery przykładowe:

   
    

Co więcej?

Wydawnictwo należy do ZMOWA, czyli Związku Małych Oficyn Wydawniczych z Ambicjami, a ponadto ostatnio brało udział w pierwszych na świecie Targach Świadomych Wydawców.


Strona internetowa: http://pierwsze.pl/



I jak, moi drodzy Pomistrzowianie? Słyszeliście o Wydawnictwie Pierwszym? Czytaliście książki, które okazały się ich nakładem?


Przepiękna okładka, intrygujący opis, młodzieżowa fantasy, zakazana magia - to cztery główne powody, dzięki którym sięgnęłam po książkę Isabel Sterling o zdumiewającym tytule Te wiedźmy nie płoną. Z tego, co zdążyłam wyczytać, jest to pierwsza część dłuższej serii, ale nie wiem dokładnie ilotomowej. Wszystko wyjdzie w praniu. I oby szybko, bo po wrażeniach z lektury nie marzę o niczym więcej, tylko o poznaniu dalszych losów.

Zacznijmy jednak od początku.

Hannah Walsh mogłaby wydawać się zwyczajną nastolatką z problemami typowymi dla młodego wieku. Specyficzne wydarzenia z wycieczki do Nowego Jorku powodują, że zrywa z ukochaną dziewczyną, Veroniką, wobec czego aktualnie próbuje na nowo skleić swoje połamane serce. W niemyśleniu Hannah skutecznie pomaga praca w lokalnym sklepie z artykułami magicznymi: kadzidełka, taroty, kule, eliksiry, zioła to zaledwie ułamek wyposażenia, jakim handluje. Veronika jednak nie daje łatwo o sobie zapomnieć. Nie odpuszcza, pojawiając się niemal na każdym kroku. 

Zresztą, ciężko byłoby utracić kontakt z byłą, szczególnie jeśli obie należą do tego samego sabatu. Zarówno Hannah, jak i Veronika są Wiedźmami Żywiołów, potrafiącymi pobierać energię i skłonić żywioły do posłuszeństwa. Żyjąc jednak w mieście pełnym zwykłych ludzi, nazywanych Regami, wiedźma nie może pozwolić sobie na czary. Magia staje się więc zakazana, a jej używanie wśród obcych surowo zabronione i mocno karane. Kłopot polega na tym, że Hannah nie wolno nawet wyżalić się własnej przyjaciółce, Gemmie, bo ta jako Reg nie ma pojęcia o istnieniu nadnaturalnych mocy. A dawne wydarzenia w Salem skutecznie pokazały, jak ludzie reagują na rzeczy niepojęte... Palą je na stosach.

Nagle w na ogół spokojnym miasteczku dochodzi do niewytłumaczalnych wydarzeń. Najpierw ktoś zabija zwierzę, a jego krew używa do wyjątkowo silnego zaklęcia, a potem na imprezie u kolegi ze szkoły wybucha pożar, niemal zabijając jednego ucznia. Hannah, bojąc się, że Krwawa Wiedźma na nią poluje, stara się wybadać problem. Sęk w tym, że im bardziej zagłębia się w sprawie, tym więcej niepojętych rzeczy wychodzi na jaw. 

Ktoś zaczyna atakować Wiedźmy Żywiołów. Na celowniku znajduje się Veronika, którą czasami od śmierci dzielą zaledwie sekundy. A przecież Hannah nie pozwoli zginąć swojej byłej, prawda? Czy pozwoli? Wszak złamane serce to nie przelewki.

To, co przeczytaliście powyżej, nie oddaje nawet jednej dziesiątej wydarzeń mających miejsce w książce. Te wiedźmy nie płoną gwarantują zachwycającą przygodę pełną wartkiej akcji, śmiesznych sytuacji, oraz duże pokłady magii. Całość czyta się za jednym zamachem, a oderwanie od książki to nie lada wyczyn. 

Bohaterów polubiłam z marszu; nawet z założenia wredną Veronikę. Hannah to młoda, odważna dziewczyna, która za ukochanych i przyjaciół wskoczy w ogień. Sfera emocjonalna została w książce przedstawiona bardzo dokładnie, dzięki czemu łatwo znajdowało się niuanse fabularne dodające smaczku powieści. Autorka wraz z prowadzeniem narracji świetnie rozwijała postacie, niektóre okraszając dozą tajemniczości. Efekt był zniewalający, bo ostatnie wydarzenia okazały się kompletnie niespodziewane.

Te wiedźmy nie płoną są powieścią względnie niełatwą, ponieważ poza interesującą fabułą, poruszają dość kontrowersyjne tematy. Homoseksualizm, biseksualizm, tolerancja międzyludzka - autorka wysnuwa interesujące wnioski, które powinien poznać każdy. Bo człowieka nie winno oceniać się przez pryzmat tego, kim jest, a tego, co sobą reprezentuje i jak traktuje drugą osobę. 

Polecam. A jeśli chcecie przeczytać młodzieżową powieść fantasy, to polecam gorąco. Te wiedźmy nie płoną to książka na wysokim poziomie, idealna na chwilę ucieczki od rzeczywistości. Pełna zabawnych, wzruszających i trzymających w napięciu momentów, które oczarują niejednego czytelnika. Te wiedźmy... aż płoną magią!

8,5/10

Te wiedźmy nie płoną
Isabel Sterling
Wydawnictwo We Need Ya
Poznań 2020
Stron: 352


*książkę przeczytałam dzięki booktourowi; świetna inicjatywa, jak tylko będziecie mieli okazję do wzięcia udziału, nawet się nie wahajcie!


Pornografia - każdy ogląda, nikt nie mówi o niej głośno. Nikt, poza Danielem Wołyńcem, który postanowił poświęcić temu dość kontrowersyjnemu tematowi ponad pięćset stron i przekształcić je w książkę o niezwykle chwytliwym tytule: Man size. Jeśli więc u was, tak jak i u mnie, gen hazardzisty czasami wychodzi na prowadzenie i chcecie założyć się, że nie wiecie wszystkiego o porno, to zapraszam do przeczytania recenzji.

Man size dzieli się na trzy Vol., które można traktować jako swego rodzaju wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Książka złożona jest z fragmentów czysto teoretycznych oraz fabularnych. W rozdziałach teoretycznych autor porusza wiele nieznanych dla laików treści związanych z pornografią. Rzuca nieczęsto używanymi wyrazami, tłumaczy, jak kręci się biznes pornograficzny,  opowiada o jego podłożu, pokazuje parę statystyk, czyli innymi słowy: próbuje jak najlepiej wyedukować czytelnika. 

Mimo interesujących dywagacji, moim zdaniem mocniej na wyróżnienie zasługują fragmenty fabularne. Autor (Danny), czyli nasz główny bohater, przeprowadza się do Ameryki w prostym celu: zamierza napisać scenariusz, opchnąć go i zostać znanym na cały świat scenarzystą. Problem polega na tym, że życie zwykle nie jest usłane różami, a kłopoty spotykają człowieka na każdym kroku. Danny więc wskutek zrządzenia losu znajduje się w złym miejscu o złej porze - ląduje na samym środku planu filmowego i to nie byle jakiego, bo takiego niegrzecznego, oznakowanego jako XXX, czyli pornograficznego! I wiecie co? Producenci obsadzają go w roli aktora nieseksualnego porno!

Największym osiągnięciem Danny'ego-boya nie wydaje się jednak gra przysłowiowego statysty w filmie dla dorosłych, ale późniejsza chryja, która z tego wynikła. Zwykły szaraczek, osoba, której jedyną wypowiedzią przed kamerą były dwa słowa, zostaje nagle hitem Internetu. Otrzymuje przywarę życiowego losera - a jeśli już zostanie przyklejona do ciebie etykietka, nie tak łatwo ją zerwać...

Man size nie należy do książek łatwych, mimo prostego, mocno slangowego stylu autora, przesiąkniętego kolokwializmami i przekleństwami. Wnikliwe wnioski przebijają się przez pełne humorystycznych momentów fragmenty, co dodaje powieści niesamowitego, nietuzinkowego klimatu. Autor umiejętnie wtrąca angielskie zwroty, które choć z początku nieco utrudniają czytanie, to po głębszym wsiąknięciu w historię stają się jej nieodzowną naturą. 

Wyznam, że wątek fabularny podobał mi się zdecydowanie bardziej od teoretyzowania, a już szczególnie od podawania wyjaśnień terminów czy dokładnego omawiania rodzajów porno. Niemniej, nauczyłam się wielu nowych, nieznanych do tej pory, pojęć, typu fluffer - osoba zajmująca się przygotowaniem aktorów męskich do pracy, czyli jeśli aktor miał problemy z erekcją, fluffer pomagał nastawić niezastąpione narzędzie na stan gotowości. 

Man size to lektura zaskakująca, niecodzienna i zdecydowanie oryginalna. W Polsce, jak i na świecie, mało żyje autorów niebojących się poruszać trudnych tematów związanych z biznesem pornograficznym. Książkę polecam, choć to osoby interesujące się łamaniem przyjętych schematów, wyszukiwaniem idiotyzmów u społeczeństwa oraz wytykaniem wszechobecnej hipokryzji wydadzą się lekturą najbardziej zachwycone. Man size to książka, w której stawia się męskość pod znakiem zapytania. 

6/10

Man size
Daniel Wołyniec
Wydawnictwo Novae Res
Gdynia 2019
Stron: 544

Za możliwość przeczytania bardzo dziękuję Autorowi.

Poznacie czy to Płocia, czy Dorcia? :P
Jak co miesiąc, zapraszam na szybkie podsumowanie mojego czytelniczego lipca. Dacie wiarę, że minęło pół roku od założenia Pomistrzowsku? Ale ten czas leci! Tu pięćdziesiąta recenzja, tam półrocze - szok i niedowierzanie. ;) No, ale nie przyszłam tutaj, by zarażać melancholią, ale by pokrótce przedstawić parę statystyk.

W lipcu udało mi się przeczytać 6 książek, co łącznie dało 2518 stron. Zgodnie z tym, co mówi kalkulator, to o 196 stron mniej niż w czerwcu. Zamierzam nadrobić te utracone kartki w sierpniu, dlatego trzymajcie kciuki.

Co czytałam? Same różności!

→ dokończyłam serię Truly Devious autorstwa Maureen Johnson, czyli drugi tom (Znikający stopień - recenzja) oraz trzeci i zarazem ostatni (Ręka na ścianie - recenzja). Pragnę zaznaczyć, że Ręka... dostała ocenę 10/10, co automatycznie sprawiło, że stała się najlepszą książką lipca!
→ wpadłam na kolejny świetny horror Stefana Dardy, czyli Jedną krew - recenzja
poznałam pióro Adriana Bednarka w jego Inspiracji - recenzja
→ nareszcie sięgnęłam po książkę Roberta J. Szmidta Zgasić słońce. Szpony smoka - recenzja, w której to Piłsudski został zestawiony ze smokami
oraz
→ śledziłam losy Figurantki Anieli Wilk w romansie sensacyjnym - recenzja.


Jeśli chodzi o posty okołoksiążkowe, to pojawiły się zaledwie trzy. Jedna zapowiedź, jedno rozdanie i jeden odcinek Wydawnictw na czynniki pierwsze - klikajcie tutaj, jeśli chcecie sprawdzić, co to za niszowe wydawnictwo.

Jak wiecie, w lipcu zmieniłam pracę. Pojawiło się wiele nowych rzeczy do zrobienia, do nauki, więc człowiek jednak trochę stresu zjadł. Musiałam więc troszeczkę odstawić na boczek Pomistrzowsku (ale tylko troszeczkę), dlatego w sierpniu zamierzam nadrobić. Dopiero parę dni minęło, a mi kupka wstydu zmniejszyła się aż o dwie pozycje, więc może coś z tego będzie! Trzymajcie kciuki. ;)

A jak minął Wam pierwszy miesiąc wakacji? Opowiadajcie!


Na samym początku bardzo dziękuję za tak liczny odzew - zarówno na blogu, jak i na Instagramie. Cieszę się, że chętnie wzięliście udział w konkursie. Każde kolejne zgłoszenie robiło resztę mojego dnia. Mówię serio, szczerzyłam się jak głupi do sera. :) Myślę, że w niedalekiej przyszłości pojawią się nowe konkursy/rozdania, no, ale o tym kiedy indziej.

Teraz zapraszam na moment, na który wszyscy najbardziej czekacie, a już szczególnie uczestnicy. 

Na WYNIKI!

Zaznaczę, że poziom był bardzo wyrównany i bardzo ciężko było mi wybrać zwycięzców. Czy raczej zwyciężczynie, bo zgłosiły się same babeczki. :)

Nie przedłużając:

I MIEJSCE 


molarnia
Chciałabym być reportażem, takim w trakcie pisania którego autor rwie sobie z głowy włosy, musi poświecić mu każdą chwilę i myśl. Chcę być historią dla której przemierza się świat, przekracza granice, wychodzi ze strefy komfortu. Weryfikuje się swoje myśli, przekonania i opinie. Chcę być reportażem nieoczywistym, trudny, a jednocześnie bliskim ludziom. Chcę intrygować czasami nawet szokować. Chcę wzbudzać emocje, chcę poszerzać horyzonty, zadawać niewygodne pytania. Chciałabym być reportażem bo zaspokaja on ludzką ciekawość świata i innych ludzi.

II MIEJSCE


Clovdi.x
Jaką książką chciałabym być? Chciałabym być historią porywającą za serca, która wzbudza sprzeczne emocje i przy której ciekawość rośnie w miarę czytania. Gdzie każdy będzie mógł znaleźć coś dla siebie, a zakończenie interpretować na swój własny sposób. To byłby debiut, który mimo znajdujących się w nim błędów przyciąga do siebie ludzi, w ten dziwny, trochę magiczny książkowy sposób. Chciałabym być grubą książką z twardą oprawą i z wytłoczonym tytułem, która trwa na półce mimo upływu lat, aż w końcu zapomniana trafi ze stosem innych książek do antykwariatu, gdzie będzie czekać na kolejnego posiadacza. Taaak. Myślę, że taką książką mogłabym być.

Serdecznie gratuluję zwyciężczyniom i poproszę o kontakt na maila wraz z wybranymi tytułami. Za pierwsze miejsce do wyboru dwie książki, za drugie - jedna. :)

ew-kaa@wp.pl


Do następnego, moi drodzy!