Jakuba Ćwieka zapewne przedstawiać nie muszę, ale zdradzę, że Stróże to mój pierwszy kontakt z autorem. Niezwykle udany kontakt, pragnę dodać, i zapewne nie ostatni!

Stróże to pierwsza część dylogii o tymże tytule oraz dopełnienie i swego rodzaju dodatek dla fanów cyklu Kłamca o bogu kłamstwa, Lokim. Mamy tu cztery opowiadania, w których główną rolę odgrywają dwaj agenci WINA (Wydział Interwencyjny Nadzoru Anielskiego),  Butch i Zadra. Obaj, oczywiście, są aniołami mającymi pilnować spokoju oraz przestrzegania kodeksu aniołów stróży, zatwierdzonego przez archaniołów. Niegdyś stróży było więcej, lecz niestosowanie się do regulaminu zdegradowało większość do anielskich chórów i teraz anioł stróż przypisany jest rodzinie, a nie pojedynczemu członkowi. Rodzinie wierzących katolików, pragnę zaznaczyć. 

W pierwszym opowiadaniu Pieskie popołudnie komisarz Jakub Ryjek dostaje wezwanie do włoskiej restauracji, gdzie rzekomo gangi mafijne wyrównały rachunki, pozostawiając za sobą bałagan, krew i mnóstwo ciał. Wtedy też po raz pierwszy poznajemy Butcha, rosłego, dobrze zbudowanego anioła WINA, trochę przerażającego. Jako Ryjek próbujemy ogarnąć wręcz nierealną rzeczywistość i dać wiarę czemuś tak nieprawdopodobnemu jak aniołowie, bogowie, etc., a jako Butch szukamy zaangażowanego w dewastację restauracji oraz złamanie kodeksu anioła stróża. Oczywiście, w międzyczasie do opowiadania wkracza Loki, jak zwykle z wrednym uśmieszkiem oraz wykałaczką w ustach, który sporo namiesza, ale również i naprostuje. 

Kolejne opowiadania (W drodze, Wściekłość i wrzask, Raj utracony) obfitują dosłownie w feerię wydarzeń. Mamy karambol na drodze, napastowanego przez ojca i jego stróża nastolatka, a także ludzi ginących w niewyjaśnionych okolicznościach, śmiertelników otrzymujących moce, boga szerzącego kult i latające rekiny. Piękne widowisko, którego szybko nie zapomnicie, gwarantuję. Oczywiście, wszystkim okolicznościom towarzyszą niestrudzeni w śledztwie Butch i Zadra - aniołowie na służbie. Bo WINA jest zawsze po twojej stronie. 

Najbardziej ze Stróży spodobała mi się kreacja bohaterów. Byli tacy... prawdziwi i różnorodni. Nie nudziłam się w żadnym momencie książki, a postura Lokiego, Butcha i paru innych gagatków (na przykład typowego Janusza na wakacjach all inclusive) często rozśmieszała. Chylę głowę przed Ćwiekiem, mistrzem wartkiej akcji i wymyślnych przekleństw. 

Jeżeli ktoś jest fanem fantastyki, Stróże to pozycja obowiązkowa. Zaznaczę również, że na końcu, w epilogu, mamy wprowadzenie do kolejnej części. I powiem, że zapowiada się intrygująco i już się nie mogę doczekać, aż w moje łapki trafi Brudnopis Boga

W Stróżach jest jeszcze jeden ogromny smaczek, a mianowicie: Scena po napisach końcowych. Przednio się ubawiłam, czytając jak główni bohaterowie z książek Ćwieka (Dreszcz, Chłopcy, Loki) wspólnymi siłami próbują powstrzymać Apokurwalipsę w Jabłonowie Dolnym. Polecam z całego serca!

9/10

Stróże
Jakub Ćwiek
Wydawnictwo SQN
Kraków 2018
Stron: 384

Stróże: Brudnopis Boga →

Kliknijcie w obrazek, żeby dowiedzieć się więcej

A teraz przyznać się, kto boi się latać samolotem? Kto przed lotem musi chlapnąć kieliszeczek na rozluźnienie i rzuć gumę przy starcie z takim zapamiętaniem, jakby nie mył zębów przynajmniej tydzień? A może uwielbiacie wznosić się nad wyżyny i nad miasta, spędzać leniwe godziny w chmurach? 

Dzisiaj mam dla Was propozycję od samego kapitana samolotu, który nie dość, że pokaże nam jak latanie wygląda zza kokpitu, to dodatkowo obali mity i doda do tego jeszcze więcej ciekawostek! Przeczytajcie opis:

Szanowni Państwo, mówi kapitan, 
witamy na pokładzie Turbulencji. Proszę usiąść wygodnie i zapiąć pasy. To będzie najprzyjemniejsza podróż w Państwa życiu.
Jeśli boicie się latać, po przeczytaniu tej książki przestaniecie. W końcu kapitan zawsze czuwa nad bezpieczeństwem lotu… o ile właśnie nie uciął sobie drzemki.
Jeśli z niecierpliwością wyczekujecie kolejnej podniebnej podróży, po lekturze jeszcze bardziej pokochacie latanie – i będziecie wiedzieli na jego temat dużo więcej. Jaką funkcję na lotnisku pełni marszałek? Ilu pasażerów rocznie obsługuje lotnisko Londyn-Gatwick, a ilu Warszawa Okęcie? Dlaczego japońscy piloci latają w rękawiczkach?
A jeżeli marzycie o karierze pilota, dowiecie się, ile to kosztuje – pieniędzy i wyrzeczeń.
Podczas tego lotu wzniesiemy się na prawie 400 stron, by poznać tajniki lotnictwa i zobaczyć, co dzieje się za pancernymi drzwiami kokpitu. Proszę się uważnie rozglądać – nie zabraknie pięknych widoków, które można podziwiać na zdjęciach zrobionych na wysokości kilku tysięcy metrów!
Pogoda sprzyja, szykuje się więc długi lot pełen ciekawostek, obalania mitów i dobrej zabawy. Po udanym zakończeniu lektury można klaskać.
Wasz kapitan Dariusz Kulik, twórca kultowego youtube’owego kanału Turbulencja

PREMIERA 25.03.


Sięgniecie? :)

Ostatnio otrzymałam możliwość przeczytania debiutu pani Dubler Dobre ciastko (kliknij, żeby przejść do recenzji), która - bez owijania w bawełnę - była kompletnym niewypałem. Potem gdzieś w necie dorwałam pdfa z innym debiutem innego autora - znów porażka. I tak naszły mnie rozważania, czy każdy debiutant pisze szmelc i dopiero z czasem nabiera ogłady i uczy się pisarskiego kunsztu? Czy istnieją perełki napisane ot tak, za pierwszym razem? Aż wreszcie czy człowiek rodzi się z umiejętnością pisania, czy przychodzi ona z wiekiem?

Myślę, że każdy z nas przynajmniej raz trafił na powieść debiutancką. Chciałabym poznać Wasze wrażenia, odczucia, dlatego...

III ODSŁONĘ SERII DYSKUSYJNEJ, CZYLI
TROCHĘ O DEBIUTACH

Nie miałam okazji przeczytać zbyt wielu debiutów, przyznaję. Poznając pióro jakiegoś znanego autora, często gnana ciekawością zaglądałam do jego pierwszej książki. W celach czysto porównawczych, oczywiście. I wiecie co? Rzadko kiedy się zawodziłam. Możliwe, że wyrobiłam sobie już o danym pisarzu opinię i mimowolnie próbowałam udoskonalić jego debiut. A możliwe też, że po prostu pisarz ten od początku świetnie władał słowem. :)

Wracając.

Każdorazowo, gdy sięgam po debiut, czuję dziwną ekscytację i strach. Niezwykle interesuje mnie, jak autor, którego nazwiska jeszcze nie słyszałam, poradzi sobie z opowiadaniem historii. Jednocześnie boję się, że owa historia będzie tak kiepska, że jedyne, co będę mogła o niej powiedzieć to: marnotrawstwo czasu. 

Dodam tylko, że rozumiem, jak ciężko musi być początkującym pisarzom. Jak ciężko jest wybić się z tłumu miliona nazwisk i zostać zapamiętanym, ale poza małym pomysłem trzeba również posiadać umiejętności. I taki drobny szczegół, acz niezwykle istotny: trzeba umieć prowadzić historię w sposób intrygujący i zachęcający, tak, by czytelnik nie rzucił książką w kąt albo co stronę nie ziewał. Przydałoby się najpierw przed wysłaniem "dzieła" do wydawnictw przejrzeć treści i zastanowić się, czy ja, jako czytelnik, bym to przeczytał. Rozumiem, że tacy autorzy muszą być podnieceni zakończeniem książki, nad którą zapewne pracowali miesiącami albo latami (rozumiem, szanuję i gratuluję), ale jeśli nie są czegoś pewni, powinni skorygować treści oraz zaczerpnąć opinii kogoś niepowiązanego. A nie od razu rzucać się na pożarcie ostrzącym zęby czytelnikom (pomijam fakt wydawnictw - aktualnie mam wrażenie, że wydawane jest dosłownie wszystko).

No, i w tym miejscu rodzi się pytanie: sięgać po debiut czy sobie darować? Dać szansę komuś nowemu albo olać sprawę i zaczytywać się w książkach znanych autorów, którzy raczej nas nie zawiodą?

A jak to wygląda u Was? Chętnie sięgacie po książki świeżynek? Znacie jakieś godne polecenia tytuły? Czy zwykle omijacie je szerokim łukiem, pozostawiając "przyjemność" poznania innym, a po autora sięgacie, gdy wyrobi renomę? 

Zapraszam do dyskusji i jak zwykle przypominam o minimalnych trzech zdaniach!


Słuchaj! Beowulf był odważnym mężczyzną, który po przybyciu do kraju Danów stoczył walkę z potworem, Grendelem, w podwodnej kryjówce pod nawiedzonym jeziorem i go zabił. Król wraz z poddanymi na część Beowulfa wyprawił przyjęcie, na którym nagle zjawiła się wściekła matka potwora, zamierzająca pomścić syna. Ona również zginęła z ręki mężnego Beowulfa. 

Zapytacie, dlaczego wspominam historię staroangielskiego eposu? Ponieważ Dziedziczka jeziora Marii Dahvany Headley jest jej współczesną reinterpretacją. 

Na początku poznajemy Danę Mills, kobietę żołnierza, która jadąc na misję z oddziałem, zostaje zaatakowana, a później pojmana przez wroga i zmuszona do nagrania specjalnego filmu skierowanego do władz Ameryki. Następne wydarzenia spowite są tajemnicą, aż znów wracamy do Dany, do momentu przebudzenia w dziurze zakopanej pustynnym piaskiem w szóstym miesiącu ciąży. Przerażona ucieka do jedynego w jej mniemaniu bezpiecznego miejsca - wraca do domu. Problem polega na tym, że po wojnie jej domu już nie ma. Na jego terenie powstało bogate osiedle Herot Hall, z nowoczesną architekturą, na pozór spokojne, choć z siecią kamer, fotokomórek, a zewsząd otoczone potężnym murem. Zewsząd poza jednym miejscem, poza graniczącą wielką górą. A Dana pamiętała, że kiedyś stacjonowała tam kolejka podmiejska. To tam, w górskiej jaskini, Dana rodzi dziecko - chociaż czy dzieckiem można nazwać noworodka z sierścią, pazurami i złotymi oczami?

Oprócz Dany Mills poznajemy również Willę Herot. Kobietę, mogłoby się wydawać, spełnioną, z perfekcyjnym mężem, z perfekcyjnym dzieckiem i perfekcyjnym domem. 

Parę lat później chłopiec z wnętrza góry (Gren) stał się rozbrykanym malcem, wychodzącym poza jaskinię mimo zakazów matki. Chłopiec z Herot, Dylan, też nie należał do grzecznych (krzyczał i drapał rodziców, gdy mu czegoś nie dali), lecz chcąc czy nie, obaj wreszcie się spotkali. Słuchaj, to nie wszystko. Gren i Dylan zostali najlepszymi przyjaciółmi, bo przecież dzieci nie potrafią patrzeć na świat jak dorośli, przez pryzmat wyglądu czy pochodzenia. 

A to dopiero początek opowieści.

Powiem tak: Dziedziczka jeziora jest zagmatwaną, wielowątkową, niełatwą powieścią. Czytanie wymaga skupienia, szczególnie że autorka często przeskakiwała z narracjami. Raz widzimy świat z perspektywy Dany, raz Willi, potem nagle jesteśmy matkami Herot (kobietami po 70-tce), a kiedy indziej myślimy jak jaskinia albo psy. Zabieg ten z pewnością urozmaica lekturę, ale mnie osobiście nieco irytował. Trochę też mierziła mnie poetyckość Dziedziczki - wolę bezpośrednio opowiedzianą historię bez zbędnych epitetów, metafor i miliona wierszowanych porównań. 

Książka mniej-więcej do połowy mocno mnie wciągnęła. Podobały mi się dziecięce problemy Grena i Dylana: żaden nie rozumiał, dlaczego nie może się bawić z przyjacielem. To było na swój sposób urocze. Potem było gorzej, czytałam trochę na siłę, a gdy dobrnęłam do zwieńczenia Dziedziczki, pogubiłam się. Akcja toczyła się szybko, niespójnie, a chwilami nie wiedziałam, co kto zrobił, dlaczego i jak. Dopiero na samym końcu się trochę przejaśniło. 

Autorka za to świetnie wykreowała kobiece postacie. Przez Willę, Danę, a zwłaszcza matki Herot przemawiał feminizm, momentami zbyt abstrakcyjny - kobiety rządzą mężczyznami, a co za tym idzie i światem. Irytowało mnie podejście do życia Willi, niby kobiety wyzwolonej, chociaż tak naprawdę popychanej przez matkę, męża czy sąsiadów.

Ogólnie Dziedziczka jeziora nie jest złą powieścią. Osobiście wolę historie pisane bez zbędnego kluczenia pomiędzy wątkami, a już szczególnie bez poetyzmu. Nie znam się na poezji, dlatego tutaj tak mi ona ciążyła. Jeśli chodzi o reinterpretację mitów, istnieje wiele dużo lepszych wykonań, którym Dziedziczka jeziora nie dorasta nawet do pięt.

Czy polecam? Jeżeli interesujecie się Beowulfem, myślę, że książka się spodoba, a jeśli nie - raczej odpuście.

5/10

Dziedziczka jeziora
Maria Dahvana Headley
Wydawnictwo Galeria Książki
Kraków 2020
Stron: 349

Przeczytane za pośrednictwem portalu


W dzisiejszym wydaniu Pomistrzowskich zapowiedzi przeniesiemy się nieco na południe Polski, do Tatr. Chciałabym polecić Wam II tom Dzieci dwóch kwiatów, czyli Śpiących rycerzy jako przyjemnie magiczną lekturę dla młodzieży, pełną przygód, górskich szlaków i widoków oraz poszukiwania zaklętych artefaktów.

Hanka i Igor spotykają się ponownie, tym razem podczas ferii zimowych. Oboje są uczestnikami obozu na Podhalu, zorganizowanego przez ojca Igora pod patronatem mistrza Twardowskiego. Na obozie pojawiają się też inne dzieci dwóch światów, nie wszystkie w pełni świadome swego dziedzictwa.

Guślarze ujawniają, że przed bohaterami stoi nowe zadanie: muszą zdobyć magiczny klejnot znajdujący się na jednym z tatrzańskich szczytów. Ale jak tego dokonać w środku zimy, kiedy wszędzie leży mnóstwo śniegu i nie da się wyjść na szlak? Czy śpiący rycerze spod Giewontu pomogą w poszukiwaniach? A może będzie to zupełnie kto inny? Na dodatek jest poważny problem: już od jakiegoś czasu nie ma kontaktu z mistrzem Twardowskim, co bardzo niepokoi jego wiernego koguta. Trzeba koniecznie odnaleźć czarodzieja, bo bez niego magia nie działa tak, jak powinna.

Pojawia się też pytanie: gdzie tak naprawdę są Popiel i Dragomira?

PREMIERA 25.03.2020


To jak? Ktoś czytał część pierwszą i skusi się na dwójkę? :)

PREMIERA 25.03.2020


Dzisiejsza recenzja będzie dla mnie szczególnie ważna, ponieważ obfituje w pierwsze razy. I to aż dwa! Pierwszym jest przyjście do Was z recenzją przedpremierową książki Bez pożegnania. Drugi pierwszy raz dotyczy samej autorki, której nazwisko zapewne kojarzycie - sama jeszcze nigdy nie przeczytałam żadnej powieści Agnieszki Lingas-Łoniewskiej znanej przez większość #dilerkąemocji. 

Zgodnie z opisem na tylnej okładce Bez pożegnania powinno podbić moje serce i wzruszyć do łez. A czy naprawdę podbiło i wzruszyło, a ja uzależniłam się od emocji? Przeczytajcie dalej, to się dowiecie. :)

Bez pożegnania to kontynuacja debiutanckiej powieści autorki, Bez przebaczenia. Teoretycznie książka opiewa historię Jacka Kralla, żołnierza, oraz Weroniki Szuwarskiej, psycholożki. Praktycznie jednak dostajemy trzy różne opowieści z innymi bohaterami, choć faktycznie ta o Jacku i Weronice zdaje się dominować. 

A przynajmniej na początku. 

Jacek zmaga się z demonami wojny powstałymi wskutek służby w Afganistanie i wyjeżdżaniem na patrole. To tam spotkało go wiele krzywd, które po powrocie do kraju objawiają się zespołem STSD. Jeżeli nie wiecie, co to, już tłumaczę: STSD to wtórny zespół stresu pourazowego, który tak jak PTSD dotyczy przeżycia traumatycznych wydarzeń, ale w tym przypadku jako świadek, a nie uczestnik. Nie może spać, a przykre wspomnienia próbuje zatuszować w używkach i przypadkowym seksie. Przeprowadza się z rodzinnego Wrocławia do Orzysza i tu przeznaczenie rzuca go prosto w objęcia Weroniki, która poza pomaganiem innym ludziom jako renomowany psycholog, sama walczy z własną przeszłością. Jacek dodatkowo rozpoczyna pracę w szkole wojskowej pod opieką pułkownika Piotra Sadowskiego - jeśli czytaliście pierwszą część (Bez przebaczenia), na pewno poznaliście to nazwisko.

I tu otrzymujemy drugą wspomnianą historię. Autorka ujawnia dalsze losy Piotra, jego ukochanej żony Pauli oraz ich dzieciaków, Maksa i Adasia. Czasami miałam wrażenie, że perypetie tej dwójki przyćmiewały znacząco losy głównych bohaterów, co miejscami troszkę mnie irytowało. Pewnie ze względu, że nie czytałam poprzedniej części i większości wydarzeń musiałam się domyślać. Dla osób znających historię będzie to smaczek. 

Trzecia historia miłosna dotyczyła siostry Piotra, Oli, oraz brata Pauliny, Kuby. Tą traktowałam z przymrużeniem oka, jako miłą odskocznię od głównej fabuły.

Przyznam szczerze, że Bez pożegnania emocji we mnie żadnych nie wzbudziło, jak mi obiecywano. Może dlatego, że nie jestem zbyt emocjonalną osobą - jedyną książką, przy czytaniu której płakałam, było Stowarzyszenie Umarłych Poetów. Ciężko więc zapłakać, szczególnie że akcja toczyła się naprawdę szybko i nim dobrze wczułam się w fragment, ten się urywał i przeskakiwał. To mogło być innym powodem, dlaczego się nie wzruszyłam i dlaczego serce nie zabiło mi mocniej. 

Trochę też irytował mnie wręcz cukierkowy wydźwięk powieści. Miałam wrażenie, że bohaterowie niczego konkretnego do siebie nie mówili, tylko ciągle szeptali czułe słówka i wyznania miłosne. Na początku było fajnie, cieszyło, bo odnaleźli drugie połówki, ale później miałam dość. Co za dużo, to nie zdrowo - chociaż może niektórym z Was, tym bardziej otwartym i skorym na emocjonalne wzruszenia, zabieg ten przypadnie do gustu i będziecie zauroczeni.

Bardzo za to podobały mi się momenty słabości, koszmary dręczące Jacka, odbierające mu zdolność trzeźwego myślenia. Tu, przyznam, kolejne zdania czytałam z szybkością wystrzału pocisku i z jawnym zainteresowaniem. Autorka zgrabnie prowadziła opisy wojenne, choć były to zaledwie krótkie fragmenty, jednak zdecydowanie satysfakcjonujące. Intrygująco brzmiała również sama końcówka. A najmocniej spodobała mi się dołączona do książki playlista - co rozdział, by się mocniej wczuć, autorka podrzucała znane piosenki, które powinny towarzyszyć podczas czytania. Ja osobiście miałam problem z polskimi utworami, bo ciężko mi się wtedy czytało - tekst piosenki mieszał się ze słowami lektury. Za to przy angielskich miło odpływałam.

Podsumowując, Bez pożegnania polecam osobom lubiącym słodkie historie, pełne wyznań miłosnych i obfitujących w słowa: skarbie, kochanie, maleńka. Miła lektura do poduszki, na poprawę humoru, kiedy dni wydają się bardziej szare niż kolorowe. Ładnie przywraca wiarę w ludzi i w miłość, w fakt, że gdzieś tam czeka pokrewna dusza, a przeznaczenie przybliża do niej co minutę.

6/10

Bez pożegnania
Agnieszka Lingas-Łoniewska
Wydawnictwo Burda
Warszawa 2020
Stron: 328

Za możliwość przeczytania dziękuję Wydawnictwu:


Kiedy ktoś powie zabobon, od razu wyobrażamy sobie czarnego kota, który przechodząc nam przez drogę, przynosi nieszczęście. Albo stłuczone lusterko, plucie przez ramię czy odpukanie w niemalowane. Niby śmieszne zachowanie, bezpodstawne, nic nie wnoszące, niczym nie potwierdzone, a jednak ludzie nadal uparcie unikają przechodzenia pod drabiną. Dlaczego? Odpowiedź wbrew pozorom jest łatwa. Żyjemy w społeczeństwie łasym na różne przesądy, dającym wiarę praktykom opartym na istnieniu rzeczy nadprzyrodzonych przynoszących szczęście lub niefart w zależności od sytuacji.

A czy ktokolwiek z Was zastanawiał się nad ich mocą? Nad tym, jak zabobony wpływają na ludzi, których szykanujemy, bo są Cyganami, z których się wyśmiewamy i sypiemy znanymi żartami, bo są Żydami? Mogłoby się wydawać, że w aktualnych czasach społeczeństwo jest bardziej otwarte, bardziej tolerancyjne. Cóż, w niektórych miejscach na pewno, ale co z zaściankowymi miasteczkami? Polskimi wsiami, gdzie nadal topi się małe kotki w workach, gdy nie wiadomo, co z nimi zrobić?

Autor, Ahsan Ridha Hassan, Polak o irackich korzeniach podejmuje temat i moim zdaniem bardzo ładnie sobie z nim radzi.

Głównym bohaterem Zabobonu jest Bartek Elbląg, z pozoru zwyczajny mężczyzna, pisarz z dwoma wydanymi książkami na koncie. Zajmuje się odtwarzaniem morderstw dziejących się w Polsce, grzebie w aktach, przekopuje setki dokumentów i próbuje odnaleźć prawdę o zabójcach, znaleźć motywy, a przy tym zarobić niezły pieniądz oraz robić w życiu to, co kocha - pisać. Poznajemy Bartka w momencie przeprowadzki z Krakowa do Bielska-Białej: zdaje wynajmowane mieszkanie, spotyka się ze starym kumplem z czasów studenckich, Konieją, czemu towarzyszy wiele ciekawych wspomnień, żeby wreszcie wrócić do swojej ciężarnej dziewczyny, Alicyjki, oraz dokończyć trzecią książkę o głośnym morderstwie w Brzezinach Śląskich. 

I tu zaczyna się prawdziwa akcja. Bartkowi niespodziewanie zaczyna towarzyszyć dziwne przeczucie, które nie pozwala zakończyć książki. Musi dokładniej poznać sprawę, zbadać miejsce zbrodni. Musi przekonać się do tego, że nie wyda chłamu i nie napisze nieprawdy. Wtedy też zaczynają go ogarniać wspomnienia o pierwszej Dziewczynie, mogłoby się wydawać: miłości życia. 

Ogólnie historia wydaje się normalna, choć daleko jej do normalności. Smaczku całości dodaje specyficzny, kwiecisty styl autora. Momentami, niestety, wydawał się zbyt patetyczny, przez co traciłam zainteresowanie, a książkę odkładałam na bok, żeby odpocząć. Zabobonu nie czyta się ani szybko, ani lekko, bo trzeba się skupić nad każdym słowem. Szczególnie że czasami dostajemy coś w rodzaju incepcji. Mamy sytuację, dajmy na to, taką: Bartek siedzi w kawiarni i jednocześnie rozmawiając z kumplem, zatraca się we wspomnieniach. Dostajemy wtedy Bartka w zupełnie innej sytuacji i ten Bartek z zupełnie innej sytuacji po jej niewyraźnym nakreśleniu znów pogrąża się w myślach, przez co poznajemy Bartka z trzeciego już epizodu. Przyznam szczerze, że takie skoki w fabule i w czasie utrudniały czytanie. Chwilami nie wiedziałam, gdzie aktualnie się znajduję, w jakim momencie historii.

Pierwszy raz też spotkałam się z książką, która nie posiadałaby dialogów. Owszem, bohaterowie rozmawiali ze sobą - chodzi mi o sam zapis. Tutaj słowa wypowiadane mieszały się z myślami Bartka.

Cóż, pozostaje mi jedynie dodać krótkie podsumowanie. Zabobon to nietuzinkowa pozycja, której styl pisania jest bardzo różny od stylów, z jakimi spotykamy się na co dzień. Czytając, miałam wrażenie, jakby znaczenie miało każde napisane słowo, każde zdanie. Sama historia w sobie była ciekawa, choć bez otoczki kwiecistości traktowałabym ją raczej jako przeciętną. Bardzo za to podobało mi się dojrzewanie bohatera wraz z kolejnymi stronami. Najlepsza jednak wydała się nauka, jaką można wynieść. Każdy człowiek powinien się dowiedzieć, że nie zabobonami powinno się żyć, bo mogą sprowadzić wiele cierpienia, ale o tym dowiecie się lepiej, sięgając po książkę.

Zabobon to kawał dobrej literatury, o!

6/10

Zabobon
Ahsan Ridha Hassan
Wydawnictwo Marginesy
Warszawa 2020
Stron: 320

Za możliwość przeczytania bardzo dziękuję:


Zgodnie z wierzeniami ogień posiada oczyszczające zdolności, co wspomaga ratować duszę, a czasami i ciało (szczególnie kiedy zamierza się pozbyć dowodów zbrodni). Poddając się działaniu żywiołu, podobno wszystkie nasze grzechy zostają zmyte wraz z bólem oraz cierpieniem, a człowiek naradza się na nowo: czysty, bez skazy i winy. Przechodzimy tak zwany chrzest ognia. 

Dlaczego o tym wspominam? Ano dlatego, że po wydarzeniach z poprzedniej części, Czasu pogardy, Geralt nosi w sobie zbyt wiele żalu, strachu oraz nienawiści i jedyne, co może go uratować, to właśnie oczyszczenie duszy - ogień. 

Piąty tom sagi o Wiedźminie oferuje wiele. Poznajemy nowe osoby, których losy bezpośrednio splatają się z losami głównych bohaterów. Geralt po kuracji w Brokilonie powoli staje na nogi, aż wreszcie wraz z Jaskrem postanawiają wyruszyć na poszukiwania Ciri. A właściwie zamierzają wkroczyć wprost do gniazda wściekłych os, bo kierują się aż do Nilfgaardu, skąd doszły słuchy o planowanym mariażu cesarza Emhyra var Emreisa ze szczęśliwie ocaloną księżniczką Cirillą z Cintry. Ale nie porywają się w tą pełną niebezpieczeństw przygodę sami. Dołącza do nich Milva, łuczniczka, której strzały zawsze trafiają w cel; cała kampania krasnoludów z Yarpenem Zigrinem na czele i grupą ocalałych kobiet oraz dzieci z rzezi gdzieś w tyle. Ponadto śledzi ich Cahir, czarny rycerz z koszmarów Ciri, aż wreszcie dziwny odludek, Regis, śmierdzący ziołami... cóż, zielarz.

Historia może wydawać się prosta, choć naprawdę daleko jej do prostoty. Fabuła wije się, kręci, meandruje jak rzeka, czasami spokojnie płynąca z nurtem, a czasami groźnie opadająca wodospadem w dół i zabierająca ze sobą żniwa w postaci połamanych gałęzi, drzew, koni... krwi i martwych ludzi? 

Najlepsza część Wiedźmina. Naprawdę. Chrzest ognia pochłonęłam w parę godzin i żaden (powtarzam: żaden) fragment mnie nie zawiódł. Śmiałam się, wzruszałam i strzelałam k*rwami, za przeproszeniem, niemal co stronę. Sapkowski w tej części urzeka. Niemożliwym jest, żeby człowiek wymyślił tak świetną akcję bez żadnych używek: wydaje mi się, że autor nawciągał się fisstechu, inaczej nie wpadłby na to, na co wpadł. :)

Jeżeli kolejne książki serii będą napisane na podobnym poziomie, całkowicie zrozumiem, dlaczego społeczeństwo aż tak mocno zachwyca się Wieśkiem

10/10

Chrzest ognia
Andrzej Sapkowski
Wydawnictwo Supernowa
Warszawa, 2014
Stron: 381

Czas pogardy ↔ Wieża Jaskółki

Kliknijcie w obrazek, żeby dowiedzieć się więcej

Dzisiaj znowu przychodzę z zapowiedzią, a co! Szczególnie że tematyka wydaje się naprawdę interesująca, bo kto z nas przynajmniej raz w życiu nie zastanowił się nad tym, co je? Albo czy wybrać zdrowszą, pełnoziarnistą wersję makaronu czy nadal jechać na pszennym? Tutaj dostajemy reportaż o dobrych wyborach żywieniowych i tym, jak aktualne życie wpływa na to, co mamy na talerzu. Myślę jednak, że opis więcej Wam powie i mocniej zachęci.

Jeszcze nigdy nie mieliśmy tylu superfoods… i tylu rodzajów chipsów.

Jeszcze nigdy nie mieliśmy takiego problemu z definicją jedzenia.

Czy wiesz, że na Islandii uprawia się banany, a w Danii jeszcze 30 lat temu nie znano czosnku? Za życia dwóch pokoleń dokonała się globalna zmiana. Tradycyjne diety oparte na ograniczonej liczbie składników ustąpiły miejsca najrozmaitszym modom i trendom, w mediach roi się od samozwańczych ekspertów żywieniowych, a my czujemy się coraz bardziej zagubieni.

Część z nas korzysta z bogactwa, do którego wcześniej nie mieliśmy dostępu: smakuje egzotycznych ziół, zaopatruje się na ryneczkach i wymienia przepisami na wyszukane potrawy. Innych jedzenie powoli zabija: powoduje cukrzycę i problemy z sercem na skalę dotąd niespotykaną. Zdrowa żywność jest droższa i trudniej dostępna, a otyłość – paradoksalnie – coraz częściej idzie w parze z niedożywieniem.

Tak dziś jemy to pasjonujący reportaż o znikającej godzinie lunchu, sproszkowanych zamiennikach jedzenia takich jak Huel, braku czasu na gotowanie oraz rosnącej popularności weganizmu i Uber Eats. Jeśli chcesz się dowiedzieć, jak rewolucja żywieniowa wpływa na nasze zdrowie, relacje z ludźmi i otaczający na świat – ta książka jest dla Ciebie.

PREMIERA 11.03.

Mnie przekonuje, a Was?
Kliknijcie w obrazek, żeby poznać więcej szczegółów

Niepewnie podchodzę do debiutów (ostatnio miałam z nimi przykre doświadczenia), ale czasami trzeba dać szansę autorowi się rozwinąć, czyż nie? Z tego względu warto byłoby zerknąć na pierwszą powieść pani Gąski, czyli Miłość aż po rozwód, która kusi nie tylko zaskakującym tytułem, ale też interesująco prześmiewczym opisem:

Trzy kobiety, które łączy ten sam mężczyzna.

Dla jednej był mężem, dla drugiej jest synem, dla trzeciej bratem. Ale nie to jest najważniejsze. Każda z nich przeżywa rozpad swojego związku i staje w obliczu złowieszczego słowa na „r”. Młoda, ambitna bizneswoman, starsza bibliotekarka, instamama z dyplomem czeladnika fryzjerstwa w szufladzie. Trafiają na różnych mężczyzn, ale z żadnym z nich nie da się żyć. Mimo że wszystko skrupulatnie zaplanowały, łańcuszek przyczynowo-skutkowy sam rozwinął się do rozmiarów Jezusa w Świebodzinie. I nie było już odwrotu. Prędzej czy później nadejdzie ten dzień. Przyjdzie SMS, zapika komunikator lub ktoś życzliwy zapuka do drzwi. Czasami po prostu rzucisz na coś okiem i niestety, nie możesz już tego odzobaczyć. Nie da się odsłyszeć, odwidzieć, nie zapamiętać. I świat zawali ci się na głowę. A może przeciwnie? Stanie przed tobą otworem?

PREMIERA 11.03.2020


Dacie szansę debiutowi? :)

Co to antykwariat wie zapewne każdy z Was, ale myślę, że niewiele osób spotkało się z pojęciem bukinisty. Zanim przejdziemy do meritum, pragnę wyjaśnić, iż bukinistą zowie się człowiek handlujący starymi/używanymi książkami na ulicach. Coś jak antykwariusz, lecz na dworze. :)

Wielokrotnie zastanawiało mnie, co inni ludzie sądzą o podobnym handlu książkami. Dlaczego wybierają księgarnie internetowe bądź stacjonarne, całkiem zapominając o antykwariatach? Czy używana książka naprawdę jest zła? Lepiej mieć nową bez śladów użytkowania, świeżą i pachnącą niż pokrytą kurzem, z zagiętymi rogami, pożółkłymi kartkami pełną historii?

Liczę, że temat zainteresował Was na tyle, żebym bez problemów mogła powiedzieć:


II ODSŁONĘ SERII DYSKUSYJNEJ, CZYLI
TROCHĘ O ANTYKWARIATACH I BUKINISTACH


Sama rzadko kupowałam w antykwariatach, raczej wybierałam bezpośredni handel wymienny z użytkownikami albo korzystne oferty kupowania wielopaków przez Allegro bądź przez inne portale. Dopiero niedawno odkryłam, że byłam głupia i że przepłacałam. Zawładnął mną szał zakupowy, gdy odkryłam antykwariaty internetowe, a moja domowa biblioteczka zdecydowanie zbyt mocno się rozrosła. Nie, żebym żałowała i narzekała. :)

W antykwariatach bardzo podoba mi się to, że wolno tam nie tylko kupować. Jeżeli nasze regały wręcz uginają się od nadmiaru książek, bez problemu można coś odsprzedać. Cena nie porazi nas milionem zer, ale zawsze parę złotych w kieszeni podzwoni. Po co niechciana książka ma się kurzyć na półce lub czekać na człowieka, który łaskawie zdecyduje się na kupno, jak można podejść (lub załatwić cały proces internetowo bez wychodzenia z domu - no, może poza włożeniem książki do paczkomatu lub do skrzynki pocztowej) do antykwariatu i po pięciu minutach dokonać transakcji? Bardzo rzadko zdarza się, że książka nie zostanie przyjęta, więc nawet nie musimy się martwić. Proste, prawda?

Minusem antykwariatów jest przede wszystkim brak nowości. Ludzie nieczęsto pozbywają się książek, które dopiero co miały swoją premierę, dlatego nie spodziewajmy się tam świeżo wydanej powieści po cenie minimalnej. Tu trzeba uzbroić się w cierpliwość. Samo wypatrywanie i przeglądanie katalogów zajmuje mnóstwo czasu - jeśli zależy komuś na szczególnej książce, lepiej wybrać się do zwykłej księgarni lub zamówić przez stronę wydawnictwa.

Wiecie co wg mnie jest najlepsze u bukinistów i w antykwariatach? Kiedy po długich godzinach spędzonych na przerzucaniu kolejnych tomiszczy, natrafimy na książkę, którą chcieliśmy posiadać w swoim domowym wyposażeniu, o którą prosiliśmy na święta, ale nasza uparta rodzinka postanowiła z nas zadrwić i kupić nam żel pod prysznic lub peeling. Trzyma się ją wtedy najmocniej na świecie, a radość zdobycia wykracza poza rozkład normalny Gaussa. :P

A u Was jak to bywa? Jak najczęściej zdobywacie książki? Macie ulubione portale/antykwariaty/strony, po których buszujecie? :)

P.S. Pamiętajcie o regulaminowych, minimalnych trzech zdaniach! 


Autora zapewne przedstawiać nie muszę, bo na sto procent znacie go z popularnej serii o detektywie Harrym Hole. Sięgnęłam po Krew na śniegu głównie w celach doświadczalnych: chciałam zobaczyć, jak Nesbo poradzi sobie w innej historii, jak poprowadzi narrację, czy akcja będzie równie... soczysta. I z czystym sercem mogę stwierdzić, że poradził sobie znakomicie!

Krew na śniegu jest pierwszą z dwóch części cyklu o tejże nazwie. Poznajemy tu świat oczami mordercy na zlecenie, Olava, pracującego dla Daniela Hoffmanna trudniącego się handlem substancji zakazanych (narkotyki) oraz usługami towarzyskimi (prostytutki), na czym zbił niemałą fortunę. Olav kreowany jest na postać dziwną; pokusiłabym się nawet o stwierdzenie: z zaburzeniami psychicznymi. Można to poznać po mowie i myślach, z którymi chętnie się dzieli z czytelnikiem i które potrafią zaskoczyć. I nie przynudzają, oj, nie. Przyznam, że każdą taką myśl zachłannie spijałam, nie pomijając nawet wyrazu. 

W każdym razie pewnego dnia Olav dostaje nakaz pozbycia się żony Hoffmanna od - uwaga - samego Hoffmanna. Gdyby ofiarą był mężczyzna, Olav nie widziałby żadnego problemu, trafiłby kulą gdzie trzeba i otrzymał na konto spore wynagrodzenie. Celem jednak staje się kobieta, a Olav z uwagi na przeszłość, nie zwykł krzywdzić kobiet, a przynajmniej tych z pozoru niewinnych. Co zadziwiające, przyjmuje zlecenie, choć potem sytuacja zdaje się wymykać spod kontroli... 

Nie zamierzam bardziej zdradzać fabuły. Powiem jedynie, że Was zaskoczy: działy się rzeczy, jakich się nie spodziewałam, co zdecydowanie dodało smaczku powieści. Podobały mi się również wstawienia w postaci wspomnień Olava, dzięki którym udaje się głębiej poznać podłoże psychiczne bohatera, a także kierujące nim motywy. 

Kryminał jest krótki i (co najlepsze!) nie wchodzi w żaden schemat. Nie mamy tutaj typowej zagadkowej zbrodni, a później śledztwa prowadzącego do mordercy. Tutaj jesteśmy mordercą i próbujemy wyjść na ludzi. 

Niezmiernie miło spędziłam wieczór i podróż autobusem z Krwią na śniegu - prawie przegapiłam przystanek, więc sami sobie odpowiedzcie, jak interesująco toczyła się akcja. :) 

8/10

Krew na śniegu
Jo Nesbo
Wydawnictwo Dolnośląskie
Wrocław 2015
Stron: 164

Więcej krwi →


Człowieka przynajmniej raz w życiu ogarniają depresyjno-filozoficzne myśli o śmierci. Co się z nami dzieje, kiedy zaśniemy na długo, czy czujemy coś, czy idziemy gdzieś dalej

Z pewnością Elizabeth Hall, głównej bohaterce książki Gdzie Indziej, przeszła kiedyś przez głowę podobna myśl, choć czy piętnastolatka zastanawia się nad śmiercią w sposób poważny? Raczej planuje długie życie: najpierw skończenie szkoły, potem studia, praca, wreszcie małżeństwo, dom i dzieci. Przykro więc mi się zrobiło, kiedy przeczytałam, że Liz umarła.

Historia rozpoczyna się przebudzeniem Lizzie w dziwnym, nieswoim łóżku. Nie wie, co się dzieje i czemu siedzi w kajucie statku płynącego w nieznanym kierunku. I tu dostajemy początek prawdziwej zabawy. Wraz z bohaterką próbujemy dowiedzieć się, co nas spotkało. Oczywiście, z tyłu głowy głos podpowiada: umarłaś, już nie żyjesz, płyniesz tam, gdzie żywi nie mają wstępu. Na statku poznajemy wielu ciekawych ludzi, pogodzonych lub nie, ze faktem, że odeszli.

Aż wreszcie docieramy do celu. Wita nas tabliczka: Witamy w Gdzie Indziej, gdzie wszystko wydaje się być... inne. Odwrotne. Tu ludzie, zamiast starzeć - młodnieją. Wytrwale pracują, ale nie dlatego, by zarobić, ale chcą zabić czas. Lizzie kręci się wkoło, próbując pogodzić się z przedwczesną śmiercią i utratą bliskich.

Fabuła jest wyjątkowo oryginalna. Autorka swoimi pomysłami nie pozwala czytelnikowi podążać schematem, zawsze nas coś zaskoczy. Ładnie wykreowała postać Elizabeth, innym bohaterom również dodała wiarygodności. To jedyna książka, w której nie czeka się na zakończenie, lecz na początek.

Idealna dla młodzieży, chcących uciec od szarych lektur szkolnych, albo dla dorosłych - ot, tak, bo warto.

6/10

Gdzie Indziej
Gabrielle Zevin
Wydawnictwo Initium
Kraków, 2010
Stron: 240